SKŁAD/INCI:
Środek koloryzujący/ Colouring agent:
Aktywne składniki/Active ingredients: p-Aminophenol, m-Aminophenol, Toluene-2,5-Diamine, Resorcinol, 2,4- Diaminophenoxyethanol HCl; Pozostałe składniki/Other ingredients: Water, C12-14 Pareth 12, Sodium Laureth Sulfate, Ethanolamine, Alcohol, Ammonium Hydroxide, Polyquaternium-22, Sodium Cocoyl Glutamate, Ammonium Chloride, Fragrance, Sodium Sulfite, Ascorbic Acid, Myristyl Alcohol, Sodium Hydroxide, Disodium EDTA, Sodium Benzoate, Sodium Hydroxide Solution, Royal Jelly Extract, Hydrolyzed Silk Solution, Rubus Idaeus (Raspberry) Extract, Butylene Glycol, Alcohol Denat.
Środek rozjaśniający/ Oxidising agent:
Aktywny składnik/ Active ingredient: Hydrogen Peroxide; Pozostałe składniki/ Other ingredients: Water, Steartrimonium Chloride, Ceteth-2, Propylene Glycol, PPG, Behenyl Alcohol, Cetyl Alcohol, Etidronic Acid, Lanolin Acid, Sodium Hydroxide Solution, Oxyquinoline Sulfate, Phosphoric Acid.
Odżywka do włosów/ Hair conditioner: Water, Stearyl Alcohol, Dimethicone, Stearoxy Propyl Dimethylamine, Dipropylene Glycol, Lactic Acid, Isopropyl Palmitate, Fragrance, Dipentaerythrityl Hexahydroxystearate/ Hexastearate/ Hexarosinate, Amodimethicone, Benzyl Alcohol, Helianthus Annuus (Sunflower) Seed Oil, Lanolin Acid, Hydroxyethylcellulose, Hydrogenated Castor Oil Hydroxystearate, Malic Acid, Jojoba Esters, Ceteareth-7, PEG-45M, Caramel, Ceteareth-25.
Przyszedł wreszcie czas na pierwszą z mojej strony recenzję farby Liese Prettia Foam Color. Już chyba nie raz wspominałam na blogu, jakim uwielbieniem darzę ten produkt - pomimo jego wad. Zawsze jednak byłam zbyt leniwa na robienie zdjęć "przed", "po" i "jak wypłukuje się kolor", tudzież o tym po prostu zapominałam. Najbardziej jednak chyba odstraszał mnie skład do przetłumaczenia - a właściwie 3, z osobna do każdego produktu. Nawet sobie chyba nie wyobrażacie, jak ciężko było mi przetłumaczyć składy tej farby!! A ile godzin nad tym spędziłam, to tylko ja wiem. Zazwyczaj tłumaczenie składów nie sprawia mi większych problemów, chociaż z japońskimi to nieraz niezła zabawa w kotka i myszkę. Mimo wszystko myślałam, że arkana japońskich składów mam już zgłębione i nic mi nie straszne ale... się troszkę przeliczyłam. W tym przypadku, mając do czynienia z chemikaliami niespotykanymi na co dzień w normalnych kosmetykach typu krem do twarzy, było naprawdę ciężko czegokolwiek się doszukać. I te ich japońskie nazwy własne zamiast międzynarodowej nomenklatury, a do tego nawet po kilka wersji nazw jednego, tego samego składnika...! Ale wreszcie dałam radę, przebrnęłam i dzięki temu możecie się dowiedzieć, co w farbie siedzi ;)
Dlaczego tak lubię Liese? Farba podbiła moje serce głównie tym, że daje mi możliwość szybkiej i całkowicie bezproblemowej zmiany koloru włosów na o wiele jaśniejszy od mojego naturalnego. Mój naturalny kolor to coś, co określiłabym jako ciemna, gorzka czekolada. W skali fryzjerskiej chyba 5, nie pamiętam. Odcień niebrzydki ale nadszedł kiedyś moment, że mi się znudził i zapragnęłam popróbować różnych kolorów, pókim młoda i jeszcze nie wyglądam dziwnie z pomarańczowymi włosami na głowie ;p Zanim zaczęłam wariacje z Liese, przez ok. 2 lata wywalałam mnóstwo pieniędzy na koloryzację profesjonalnymi farbami u fryzjera - na brązy na tym samym poziomie koloru. Któregoś razu napomknęłam mojej fryzjerce, że chciałabym jaśniejszy odcień. Na co ta roztoczyła przede mną "wspaniałą" wizję dekoloryzacji lub rozjaśniania - do wyboru, co kto lubi. "A....to jak będę miała odrosty, to za każdym razem cała zabawa będzie od nowa...?", pytam, i słyszę "tak" w odpowiedzi. Od razu wiedziałam, że tędy nie pójdę bo od dawna mam problem z wypadaniem włosów i suchymi końcami, a tu jeszcze miałabym im fundować taką masakrę...? Dziękuję, postoję.
Mniej więcej w tym czasie dowiedziałam się o Liese i czym prędzej zamówiłam swoje opakowanie na ebay.
Czasami czytam komentarze na polskich blogach pod postami o tej farbie typu: "podziwiam za odwagę, ja bym się bała tej farby użyć", albo: "ta farba wydaje się być idealnym rozwiązaniem dla mnie ale bałabym się jej użyć" i nie rozumiem, czego się tak kobitki boją. Że farba ugryzie? Że włosy wyjdą na zielono? Serio? Mam wrażenie, że tylko przez to, że farba jest z Azji (tak daleko, z jakiegoś dzikiego kraju... ;))) ) wiele osób nie wiadomo co sobie wyobraża na jej temat, zupełnie tak, jakby nie była po prostu kolejną farbą, jakich w Europie mamy wiele.
Wracając do tematu.
Kolejna rzecz, którą uwielbiam w Liese to naturalnie wyglądające odcienie (oczywiście nie wszystkie, chodzi mi tu głównie o brązy). Do szału doprowadzało mnie to, że wszystkie fryzjerskie brązy miały nienaturalny czerwony podton i do takiego się wypłukiwały; z kolei te, które go nie miały, były zimne, a takich nie lubię. Niedawno pani w drogerii Hebe próbowała mi z rozpędu wcisnąć przy kasie coś do farbowanych włosów i się trochę zmieszała, jak spojrzała na moją grzywę, po czym stwierdziła: "wydaje mi się, że pani włosy są naturalne, taki ładny kolor, ale mimo wszystko polecam nasz produkt XYZ, który [blablabla]" :D Nie powiem, miałam ubaw.
Jeśli chcecie przejrzeć całą gamę kolorów, to TUTAJ opisałam całą japońską linię, natomiast TUTAJ możecie zobaczyć kolory na resztę Azji.
Dzisiaj zajmę się odcieniem Dark Chocolat (tak, Chocolat a nie Chocolate) z japońskiej linii kolorystycznej.
Wiem jednak, że identyczny odcień znajduje się również w wersji na Azję
Płd.-Wsch., pod tą samą nazwą. Tam jednak farba występuje pod nazwą Liese Creamy Bubble Color. Farba jest kolejnym produktem, którego otrzymałam do recenzji dzięki współpracy z Berdever - ale muszę zaznaczyć, że używam jej regularnie od dawna (tzn. od 2 lat), dlatego napiszę też o swoich ogólnych wrażeniach.
Jest to moim zdaniem najładniejszy odcień brązu z tejże gamy - wyraźnie czekoladowy, głęboki, ciepły.
 |
Zaznaczona jedna kuleczka oznacza, że jest to jeden z najciemniejszych dostępnych odcieni w ofercie. |
A oto, co znaleźć można w opakowaniu (wybaczcie kiepskiej jakości zdjęcia z telefonu):
Ta duża buteleczka z nr. 2 to środek rozjaśniający z wodą utlenioną. Buteleczka nr. 1 to środek koloryzujący. Różowo-srebrna saszetka po lewej to odżywka - starcza na 2 użycia ale ja jej raczej nie stosuję bo to taka typowa bomba silikonowa i ani trochę nie nawilża. Saszetki lądują więc w kącie i czekają na lepsze czasy typu wyjazd, kiedy to zabieram je sobą, zamiast dźwigać pełne opakowania. Do tego mamy jeszcze taką różowy aplikator na buteleczkę nr. 2, którego nakładamy po wymieszaniu farby i rozjaśniacza, rękawiczki oraz ulotkę (w tym przypadku wyłącznie po japońsku ale w wersji na resztę Azji jest po chińsku i angielsku).

Z doświadczenia mogę powiedzieć, że jeśli nie zastosujecie się ściśle do instrukcji, to efekt nie będzie taki, jaki być powinien. Przede wszystkim farba powinna stać w pomieszczeniu o temperaturze 20-30°C co najmniej godzinę przez rozpoczęciem farbowania.
W instrukcji napisane też jest, że farbowanie powinno odbywać się w pomieszczeniu ciepłym, a jednocześnie dobrze wietrzonym. Wydaje mi się, że tego produktu chyba najlepiej używa się w krajach typu Singapur - no bo skąd mam w Polsce wytrzasnąć ciepło i powiew świeżego powietrza w mieszkaniu jednocześnie, poza porą lata (i to pod warunkiem, że jest upalne)? Zimą jeszcze pół biedy, u mnie kaloryfery są zawsze na maksa, a łazienka to najcieplejsze pomieszczenie w całym domu. Gorzej z przewietrzeniem, bo jak tylko choćby uchylę drzwi, to robi się wyraźnie chłodniej. Dlatego zazwyczaj po prostu je zamykam i duszę się oparami - a te akurat są wyjątkowo mocne. To jedna z wad tej farby. Najgorzej jest wiosną i jesienią, kiedy jeszcze/już jest chłodno w mieszkaniu, a już/jeszcze nie grzeją/nie jest ciepło. Wtedy niestety farba nie pokrywa siwych włosów w 100%. Żeby było jasne - kolor wychodzi tak samo dobrze bez względu na porę roku, tylko po prostu nie pokrywa wszystkich siwych włosów, kiedy pomieszczenie, w którym przeprowadzamy koloryzację jest chłodne. Mimo wszystko nie zraża mnie to, bo zalety jak dla mnie przeważają nad wadami.
Jedną z kolejnych zalet jest choćby łatwość stosowania. Mam zerowe doświadczenie w mazianiu pędzlem po włosach i na razie nie chce mi się tego uczyć, a tu? Wystarczy nanieść piankę i gotowe. W tym wypadku mamy jednak kolejną wadę-przeciwwagę: jak bez pędzla, to kolor może nie zostać równomiernie rozprowadzony. Prawda, zdarzyło mi się tak. Ale, jak w każdym przypadku, i tu pomaga doświadczenie. Kiedy już się obeznałam z tą metodą i wiedziałam, ile farby przeznaczyć na każdą część włosów, przestało to dla mnie być problemem. A nawet, jeśli czasem jeszcze zdarzy się, że farba nierówno "chwyci" to jest to raczej gradientowy i naturalny efekt, który mi się akurat podoba.
Według instrukcji farbowanie należy wykonać dzień po ostatnim myciu włosów; można też tego samego dnia, w którym się je umyło - pod warunkiem, że są całkowicie suche. Ja przed farbowaniem myję je tylko szamponem, nie nakładam żadnych odżywek, żeby silikony nie utrudniały wniknięcia barwnika. Przed rozpoczęciem farbowania należy sobie oczywiście przygotować gazety do rozłożenia na podłodze i jakiś fartuszek na ciuchy albo stary ręcznik do zarzucenia na ramiona. Oprócz tego dobrze mieć w pogotowiu waciki, płyn do demakijażu - do szybkiego usunięcia przypadkowego chlapnięcia farbą ze skóry czy innych powierzchni - no i tłusty krem, do posmarowania skóry wzdłuż linii czoła, karku oraz uszu, zanim rozpoczniemy farbowanie. Jeśli wszystko gotowe, to należy przejść do wymieszania koloru z rozjaśniaczem.
Przy okazji - rękawiczki dołączone do zestawu są naprawdę dobrej jakości.
Instrukcja podaje, że następnie należy kilka razy przechylić butelkę o 180 stopni w każdą stronę na zmianę, aby wymieszać farbę - ale moim zdaniem to o wiele za mało. Mi całkowite jej wymieszanie zajmuje jakieś 3 minuty. Potem zdejmujemy białą nakrętkę i zakładamy różowy aplikator. Wystarczy ścisnąć butelkę, żeby wyszła piana.
Podczas nakładania farby na głowę bardzo ważne jest, aby na włosach cały czas utrzymywała się piana - nie należy dopuścić do jej zniknięcia, gdyż kolor może wyjść słabiej, niż powinien. Dlatego trzeba co chwilę na to zwracać uwagę i ewentualnie nanosić więcej piany w razie potrzeby. Z tego też względu należy zostawić trochę produktu na dnie butelki, gdyż po zakończeniu farbowania trzeba będzie dodawać pianę tu i ówdzie, gdy czekamy, aż minie wyznaczony czas działania. Im cieplej w pomieszczeniu, tym więcej piany się wytwarza i tym dłużej utrzymuje się ona na włosach.
Instrukcja podaje, żeby trzymać produkt na włosach 20-30 minut ale ja z uwagi na kilkanaście siwych włosów tu i ówdzie (w tej kwestii akurat złe geny odziedziczyłam ;( ) trzymam zawsze 45-50 minut. Nic mi się nigdy złego z włosami po tej farbie nie dzieje - a wręcz są niesamowicie gładkie, miękkie i lejące podczas mycia, jak po żadnej odżywce. Chyba nawet odżywia aż za bardzo, bo zawsze przez pierwszy tydzień po farbowaniu trochę szybciej mi się włosy przetłuszczają i są aż zbyt gładkie, jak na mój gust. Liese Prettia moim zdaniem jest łagodna, podczas farbowania nie czuję jakiegokolwiek pieczenia skóry głowy.
A efekty w przypadku tego odcienia u mnie są takie:
 |
Światło dzienne, flesz. |
 |
Światło dzienne, flesz. |
 |
Naturalne światło dzienne. |
 |
Naturalne światło dzienne. |
Jeśli chodzi o trwałość, to Liese Prettia zaczyna się wypłukiwać po ok. 1~1.5 miesiąca. Używam profesjonalnych szamponów do włosów farbowanych, więc nie gwarantuję identycznej trwałości, jeśli nie będziecie robić tego samego. Kolor świetnie "chwyta" na włosach nie potraktowanych wcześniej żadną farbą. Co do fragmentów zrobionych uprzednio farbą fryzjerską, to Liese je tylko na jakiś czas przykrywa; kolor w tych miejscach po prostu wypłukuje się szybciej w porównaniu do reszty. Od czasu, kiedy ostatni raz poszłam do fryzjera farbować, odrosła mi już ponad połowa długości włosów, więc nie mam z tym problemu. To chyba było by na tyle... Jeśli chcecie zobaczyć, z jaką łatwością Liese zmienia kolor taki, jak mój na zdecydowanie jaśniejszy - wyczekujcie kolejnej recenzji farby za jakiś czas :)
Farbę możecie nabyć u Berdever TUTAJ.